Pytacie na priva i nie tylko- co u mnie...Milczenie jakoś chyba zawsze coś znaczy w moim przypadku...tym razem też ale o tym za chwilę...
Starałam się dotąd nie wspominać zbyt często o swoim ciążowym stanie i wielu zmianach, które zapoczątkowuje lub sprawia w naszym życiu ta nowa dla nas epoka. Jasne, że wiele się dzieje,że stopniowo inicjujemy wiele drobnych zmian w naszym życiu, począwszy od drobiazgów, po sprawy większej wagi.
Te jednak kilka lat doświadczenia braku, ten stały dotąd towarzyszący mi stan bólu za samym stanem ciąży nawet, za własnym dzieckiem uwrażliwiły mi serce na możliwe w sytuacji tym razem mojego spełnienia, odczucia innych kobiet- tych z nadal pustą dziuplą w brzuchu, dotąd nie zaznających odczucia nieśmiałego furkotu pisklęcych skrzydełek ćwiczących się do wylotu. To trudne nie doświadczać czegoś upragnionego czego bez problemu najczęściej doświadczają wszyscy inni. To bardzo, bardzo trudne...
Na skutek odwiedzin na moim blogu i tamtego postu spotkałam się w ostatnich tygodniach z odzewem wielu takich właśnie kobiet, opowiadających mi swoje historie bólu bezdzietności i męki czekania na dziecko-czekają wyobrażacie sobie czasem po 6,11,15 lat nadal wypatrując dla siebie nadziei, takich kobiet, małżeństw w cierpieniu jest tak wiele... aby ich nie ranić sobą obecną, trudno mi pisać ze swobodą o tych aktualnych odmienionych od tamtego okresu dla mnie sprawach.
Mąż często mówi, że przesadzam z tą empatią, że przypisuję innym nadwrażliwość jaką mam sama ale ja nie umiem tego zlekceważyć.
Chciałabym wręcz prosić by te dziewczyny, tutaj napisały, dały mi pozwolenie jeśli czują, że moja powściągliwość w tym temacie jest zbędna i udzieliły mi zielonego światła na dzielenie się od czasu do czasu szczegółami moich przygotowań do przyjęcia dziecka. Takie mam bowiem opory ze względu na ich uczucia by pisać o tym swobodnie, że no ciężko mi to przeskoczyć bez myśli, że może kogoś ranię..
Co do wydarzeń ostatnich...
Towarzyszyło mi w ostatnich tygodniach sporo silnych przeżyć-nowy rozdział w życiu wciąż oprócz niedowierzającej radości każdego dnia, odczuć i zaskoczeń płynących z wnętrza ciała , przynosi mi tak samo szczyptę lub garść niepokoju, zdarzyło się, że i dziki przestrach-czuję niekiedy jakbym niosła w swoich dłoniach cenną kryształową kulę a moje ciążowe dni wcale nie wiodą tylko po wygładzonych,zamiecionych, asekurowanych ścieżkach jak można by sobie wyobrażać na podstawie tego jak pokazuje się ten szczególny etap życia kobiety w zaniebieszczonych od błogostanu ciążowego magazynach dla brzuchatek. Perspektywa kobiety w tym stanie zmienia się kompletnie, moje wyobrażenia najbardziej rzetelne , opinie utwierdzone o tym stanie, duża wiedza medyczna od oczytania jak mi się zdawało po tylu obserwacjach innych bliskich mi kobiet, przeżywających swoje rozmaite ciążowe perypetie to wszystko co dotyka teraz na codzień, nie jest wcale takie znowuż przewidywalne, fizjologiczne, oczywiste, naturalne i proste. Bywa zaskakujące, niepokojące i oprócz spełnienia , które trudno podważyć bywa momentami takie trudne, bywa rozdziałem przeżyć naprawdę wytrącających wszystko z rąk.
Niosąc tak cenny nabytek można by się potknąć i go utracić, stłuc, zaprzepaścić i co wtedy myślę sobie często tak czysto po ludzku całkiem się zapominając w mojej trosce , a prawda jest taka, że jestem przecież zbyt mała i nieudolna na to by upilnować tylko swoimi heroicznymi nawet wysiłkami taki rzadki dar życia jaki został mi podarowany.
Ostatnie wydarzenia były takimi właśnie lekcjami dla mnie trudnymi ale uczącymi tej prawdy.Nie mam nad tym wszystkim kontroli.
Gdy już sądziłam że najtrudniejszy i najbardziej niepewny pierwszy trymestr ciąży mam za sobą, nieco odetchnęłam ale i tak oczywiście zachowując ostrożność, tę moją wyjątkową ostrożność osoby, która bardzo boi się, że pozytywne myślenie może z niej zakpić więc zawsze asekurującą się ostrożnym niedowierzaniem zdarzyło się to właśnie. Wzięłam zwolnienie z pracy aż do rozwiązania,Nie forsowałam się zupełnie, polegiwałam mnóstwo, dbałam o siebie maksymalnie i całe otoczenie mnie w tym wspomagało a mimo to 9 września usłyszałam nakaz lekarza zameldowania się nazajutrz skoro świt do szpitala na konieczny jak się okazało mimo mojego chuchania na siebie zabieg założenia szwu na szyjce w znieczuleniu ogólnym. Jasne, że bałam się o tę kruszynę we mnie-to jednak stresujące przeżycie, nie wiem czy takie uśpienie ma podobny na dziecko jak na matkę wpływ usypiająco- otumaniający ale nie czułam się dobrze jeszcze przez kilka godzin po wybudzeniu. Kilka dni poleżałam jeszcze na patologii poznając ciekawe historie łóżkowych sąsiadek, wypisano mnie z dobrymi prognozami. Wróciłam do domu z nakazem oszczędnego trybu życia a na początek mimo wszystko leżenia. Leżałam więc posłusznie, z całym przekonaniem dla dobra sprawy.
Tak minął spokojny tydzień, w sobotę też leżałam sobie jak zwykle jednym okiem skierowana w laptop zainstalowany przez męża na stoliku łóżkowym, tym samym na którym te słowa piszę teraz, drugim okiem wpatrzona w jakiś program telewizyjny gdy nagle poczułam wyraźne ciepłe plum... zamarłam, poszłam skamieniała z niepokojącego przeczucia sprawdzić co to, gdy zobaczyłam sporej wielkości kroplę krwi przeraziłam się. Nie zdążyłam przeanalizować możliwych przyczyn pojawienia się tej kropli krwi, gdy w następnych sekundach żywo czerwona krew zaczęła sączyć się ze mnie wartką strużką.
To były sekundy, panika, szalony strach, krew zaczęła ze mnie porządnie płynąć, pierwsze możliwe skojarzenie: Jezus Maria- ronię, drugie...łapiące się nadziei- może szew puścił. Mąż zadzwonił po pomoc. Położyłam się tak jak stałam w łazience na podłodze jakby chcąc zatrzymać w sobie tę krew i to dziecko jak najdłużej. Mężula biegał po mieszkaniu szukając książeczki zdrowia. W oczekiwaniu na pogotowie przez głowę przepływały zrozpaczone myśli: czy to już koniec mojego szczęścia, to tak miał wyglądać mój wielki cud, tyle miał trwać... oraz myśl jak wyrok- nigdy już przenigdy nie ośmielę się marzyć o własnym dziecku, to za bardzo boli...
Pudel Franek lizał mnie współczująco po twarzy nie rozumiejąc czemu tak leżę i jęczę zrozpaczona...Przyjechało pogotowie, znoszenie na noszach z drugiego piętra i moment, że niechcący nieomal by mnie zrzucono z tych noszy, wyścig do szpitala starą rozklekotaną karetką, uparte milczenie ratownika gdy tak potrzebowałam słów otuchy - samotność w najczystszej postaci, niepewność wszystkiego.
Najbardziej obawiałam się czy usłyszę jeszcze jego serce, serce mojego chłopczyka nadal bijące-to było jak czekanie na wyrok życia... biło jednak...To mnie podniosło wewnętrznie znacznie, jednak dyskomfort doświadczania takiego krwotoku w ciąży źle działał na moje dalsze emocje.
Rozważano rozmaite przyczyny krwawienia, których skutek mógł zaważyć przecież wciąż na życiu dziecka w kolejnych minutach. Myślano z początku, że może łożysko się odkleja, może sączące się wody płodowe wraz z krwią potem jednak stwierdzono dzięki usg i badaniom z dużym prawdopodobieństwem, że musiało chyba dojść do pęknięcia jakiegoś naczynia znajdującego się w pobliżu szwu. Nie sposób jednak było znaleźć tego miejsca bo świeża krew zalewała wszystko w ułamku sekundy. Oczyszczano mnie na bieżąco ze świeżych skrzepów by wypatrzeć cokolwiek, na darmo. Gdy nastąpił jednak moment, że lekarzom wydawało się, że opanowali wstępnie sytuację i nakazali bezwzględne leżenie i czekanie na efekt okazywało się, że nic podobnego pozycja horyzontalna jedynie łudzi oko a świeża krew sączy się i tak bez przerwy.
Zrobiło się po tych 10 godzinach krwawienia naprawdę nie na żarty. Lekarze zrozumieli, że o żadnym samoistnym skrzepnięciu mowy już nie będzie i że robi się niebezpiecznie. Brałam niestety od początku ciąży nakazane przez lekarza leki na rozrzedzenie krwi i to choć wspomagało ciążę dotąd, gubiło mnie w tej sytuacji. Nic nie zasklepiało się.
Urządziłam tam prawdziwą małą rzeźnię: krew kapała obficie po podłodze, spływała po nogach, wieloma strużkami. Bez utwierdzania mnie co jakiś czas sprzętem do usg i kontrolującym emocje spokojnym przemawianiem, że dziecko żyje i że wbrew pozorom człowiek wykrwawia się powoli chyba bym postradała zmysły z niepokoju i strachu.
Prognozowano zszycie żyły w kolejnym jak trzeba znieczuleniu ogólnym. Dla dziecka 20 tygodniowego to jednak potężne obciążenie tak raz po raz tydzień po tygodniu - narkoza. Po północy użyto wreszcie czegoś czego się ponoć nie robi w ciąży – tamponady uciskowej. Całą noc byłam pod czujnym okiem personelu w osobnej oszklonej sali, sprawdzano czy nie krwawię, mierzono mi ciśnienie co pół godziny, kroplówka, cewnik, basen, nakaz nieruszania się w łóżku przez ponad 24 godziny. Modliłam się wręcz na głos o ratunek. Udało się. Byłam jednak tak osłabiona tracąc około 450 ml krwi, że kolejne dni w szpitalu pomagano mi wstawać i dopełznąć do toalety. Litry soku z buraczków pite duszkiem i żelazo na odbudowanie krwi... pomagają, odzyskuję siły.
Jestem już w domu. Znów czasowy nakaz leżenia i tylko do wc.- wielkie ograniczenie swobody. Jednak doceniam bardzo ten obecny stan w domu bo były już przecież długie bezradne godziny zupełnego bezruchu, że nawet głowy nie wolno mi było podnieść z łóżka by się napić, a upokorzenie basenu na oczach innych było jedyną możliwą alternatywą .
W tym wszystkim najlepsze jest to, odnoszę takie wrażenie, że mój maluszek ruszając się od tamtych dni coraz intensywniej, żywotniej nic sobie z tego wszystkiego nie robi, żyje sobie w najlepsze po prostu. Czuję też, że Bóg chyba naprawdę potężnie chce dla mnie tego dziecka i daje mi na to namacalne kolejne dowody jakby w odpowiedzi na moją asekuracyjność i głupiutkie przeświadczenie, że sama mam jakąkolwiek władzę i kontrolę nad tym co się dzieje w tej ciąży.