piątek, 5 września 2008

Studium wiewiórki łazienkowskiej


Taka okazja, okazja spontaniczna, nagła żeby móc zabrać się z mężem do Warszawy podczas gdy on jedzie ważne firmowe sprawy ustalać nie zdarza się często. Tym bardziej, że przez ten ruch i korki, które i u nas są zmorą choć nie takie aż jak w stolicy, on Warszawy nie lubi i omija ją szerokim łukiem więc mogę prosić i błagać "do Warszawy, do Warszawy chcę"-na próżno. Tego dnia i ja nie miałam dyżuru w pracy więc co trzyma w domu?
Pokochałam Warszawę już minionej zimy wtedy zwiedziłam co się dało ale utkwiłam na dobre w dwóch miejscach Powązki i zaraz obok cmentarz żydowski oraz Łazienki.
Łazienki za nie w szczególności kocham Warszawę, za wszystko co się zoologicznego po tych zielonych płucach stolicy tak historycznie/architektonicznie pięknych, rusza: bajeczne pawie, kaczki, gołębie,wróble ale nade wszystko za wiewiórki. Wiewiórki absolutnie!!!




Tym razem spędziłam tam bite 4 godziny i chociaż bez mojego fotografa radziłam sobie jakoś sama a potem tylko w samochód i dom. To oprócz satysfakcji spędzenia dnia bliżej z mężem był jedyny powód wciśnięcia się przed świtem w samochodową puszkę i odbycia trasy ponad 700km w te i z powrotem.
Wróciliśmy wieczorem, padliśmy jak odstrzelone kawki ale szczęśliwa byłam niezmiernie.
Trzeba by chyba jakąś pracę doktorską napisać o studium wiewiórki łazienkowskiej do granic możliwości spoufalonej a czasem wręcz rozpuszczonej do cna. Takiej bliskiej zażyłości z wiewiórkami jak tu nie osiąga się chyba nigdzie indziej, tym razem niewiele brakowało by całkiem już weszły mi na głowę.


szłam sobie pewnie i zdecydowanie alejką szukając przybytku WC bo potrzeba fizjologiczna po takiej podróży absolutną górą a tu nadbiegły takie dwie i wlepiając ślipia we mnie z dołu najwyraźniej oczekiwały orzeszka- wtedy jeszcze nie miałam

no co sobie myślisz, że na twe piękne oczy lecę? Jeść mi się chce!

eee ty Zbychu ona nic nie ma, z czym tu do nas w takim razie?!

spadamy, szkoda naszego cennego czasu i uwagi na taką...

po wizycie w WC łazienkowskim- miałam już orzeszki, jest tam taki przemiły pan z końskim ogonkiem, który to już wiedziałam, że takie woreczki orzeszkowe ma, i nawet mi te orzeszki obrał co po niektóre bo akurat w sprzedaży nie miał tych łuskanych

wodzenie wiewióry na pokuszenie

wiewióra bynajmniej nie onieśmielona
aułła!!! ;)

rób mi to zdjęcie szybciej i dawaj tego orzecha

mniamu mniamu

pozycja na "surykatkę"- jestem duży wiewiór, widzę więcej i dalej

no co tam mi przynosisz dobrego, mościa panno?żołędzia, marnego żołędzia, a nie masz orzeszka?

*
mam co prawda podejście do zwierząt ośmielające ale nie byłam jakimś szczególnym wyjątkiem potraktowanym aż tak poufale
ta oto pani to się dopiero z wiewiórkami miała

dawaj natychmiast co tam masz w siatach babciu!

teraz część kolejna karmienie wiewiórek w wykonaniu tej przemiłej pani, z którą sobie zresztą pogadałam o wiewiórkach i ptaszkach łazienkowskich i ich obyczajach

wiewiórki oprócz orzeszków laskowych przepadają za suchą bułką co poniżej będzie widać znakomicie

wspinaczka z elementami podparcia na bułce

ale się "wygłem" a ona naprawdę nie zamierza mi tego oddać, tylko będzie tak trzymać?

uczenie wiewiórki samodzielności w zdobywaniu smakołyków

a teraz to wiewióro kochana radź sobie sama główkuj i pracuj łapkami jak wyjąć smakołyka z siatki

Kurs wyjmowania smakołyka z siatki dla początkujących
podejście pierwsze wiewiórki - nieco onieśmielonej

wąchanie gdzie jest bułeczka

zapuszczanie żurawia

zapuszczanie dzioba

zapuszczanie tułowia

oto jestem niemal tam cała i oto

Mam!!!!!!!!

Kurs dla zaawansowanych
podejście drugie tej samej wiewiórki już na pewniaka

w zęby i podrzut otworu siatki

rozszerzenie otworu- profilowanie tuby

co my tu mamy i po co te dodatkowe foliowe worki, siateczki, woreczki
całkiem babciowe zwyczaje ale ja sobie poradzę

Mam!
Rzecz jasna, że już mam
mmmmm Pychota!


poniedziałek, 1 września 2008

Walizka dziadka i wrzosowy kosz


Nie wiadomo mnie samej czy rzecz będzie dziś bardziej o zakupionej a tym samym odświeżonej po 4 latach dekoracji wrzosowej w koszu wiklinowym stojącym na naszej wszystko mieszczącej szafie, czy też o towarzyszącej jej starutkiej walizce dziadka Józefa przywiezionej przez niego z frontu w Egipcie gdzie dzielnie walczył, walizce ze świńskiej skórki, pięknie zszywanej białą nicią, z jego podpisem w rogu. Dla mnie ta walizka to rodzaj relikwii po dziadku najlepszym na świecie, który swojej rezolutnej wnuczce pozwalał czochrać się bez ograniczeń, i plątać kitki z kokardami na głowie,a w szczycie swej miłości do niej bo dziadek za mną wprost szalał udawał kobyłę, którą dosiadała - to pod wpływem ułańskich pieśni i opowieści dziadzia.

młody dziadek Józef -
fotografia wykonana dokładnie dnia 20 lipca 1937 roku-
a więc dwa lata przed rozpoczęciem wojny

Mama opowiadała, że dziadek wracając z wojny tę właśnie walizkę miał całą zapakowaną czekoladami dla niej- pierwszej ze swoich dzieci mającej się urodzić gdy wcielono go do pułku, na którą przez czas wojny nie mógł patrzeć jak się rozwija. To były wtedy wielkie rodzinne dramaty- iść na wojnę w nieznane, zostawiając żonę na gospodarce, w zaawansowanej ciąży.

Lubię tę swoją podsufitową przestrzeń pokoju, lubię zawieszać tam wzrok - w dużym stopniu ta walizka i wrzosy w koszu wpływają na atmosferę tego pomieszczenia. Nie tylko górują nad nim ale są jak kropka nad "i".
O walizkę dziadka Józefa tak zajadle zresztą walczyłam przy rodzinnym podziale spadku, że nikt nie śmiał mi podskoczyć. Nawet mama choć ona miała sentyment spory do niej. Musiała być moja. Wtedy też praktycznie ja jedna biłam się jak dzika o stare zdjęcia i albumy. Rzucałam się na tego typu pamiątkowe skarby tak zajadle już wtedy choć byłam żółtodziub ale czułam, że to są właśnie skarby prawdziwe.
Kosz wiklinowy natomiast miał początki ślubne. Był częścią ślubnego prezentu, który zrobili nam przyjaciele. W ten kosz włożyli pomysłowo zwinięte w rulonik dwa białe ręczniki frotte do nich mydełko, nastrojowe szczuplutkie świeczki-przyznam, że z racji swej urody służą mi do dziś jako ozdoba przewiązalam je tylko cienką wstążką w kolorze ecru, dwa kieliszki do szampana i sam szampan. Po radosnym, hmmm....... tu przemilczę, wykorzystaniu zawartości, kosz trzeba było też przecież jakoś zastosować bo za ładny na stanie w kącie bezużytecznie. I powstała idea kosza na wrzosy stojącego na szafie zaraz przy walizeczce dziadka. Myślę, że ta dwójka to dobrane towarzystwo.



meble urodą nie grzeszą zapewniam, że marzyły mi się prawdziwe z drewna antyki no ale na starcie po prostu na to nie stać, kiedyś na pewno będą
wrzos na chwilę wystawiony na balkon do zdjęcia z uwagi na lepsze oświetlenie, i tak się ususza właśnie w doniczce na stojąco i przez rok, dwa wygląda naprawdę przepięknie.

Tort mój najpierwszy




Być może wstyd się przyznać ale co tam każdy kiedyś z czymś tam zaczyna, przedstawiam najpierwszy w moim życiu tort, który robiłam w emocjach bo się na tym kompletnie nie znam, dodatkowo nie tak dla eksperymentu a na urodziny męża i na drobne przyjęcie z tego tytułu. Tort skromny wielkością, nie jakiś wieżowiec ale za to taki czekoladowy, masy czekoladowa i waniliowa, nasączone rumem, udekorowany biała czekoladą i wiśniami. Inicjatywa własna całkowicie artystyczno- spontaniczna.
Dotąd uciekałam przed tym jak przed ogniem jeśli już to ciasto lub tort kupiony ale wiadomo jakie potrafią być w smaku takie torty.
Powiedzmy sobie też szczerze ile można się uchylać, obawiać, że coś nie wyjdzie w rzeczach tak naprawdę życiowo prostych. Trzeba się ośmielić i spróbować. I wtedy po prostu powinno wyjść. Jak ocenili to goście wyszło... Przemilczę co mówili:)
Tym razem robiąc też tiramisu pokusiłam się o włoskie biszkopty- hmm zaskoczenie te biszkopty pęcznieją i rosną po nawilżeniu, ale są nadal zwarte, nie flaczeją, widać że to wyższa półka biszkoptów.
A więc teraz zapodajemy sobie to co jeszcze zostało i zasładzamy sobie życie do reszty.


Dojrzałość przyrody- spacer

Sporo się działo w świecie moich barwnych wydarzeń drobnych i nie wiadomo od czego zacząć ale zacznę od akcentu niedzielnego - spaceru.
Ostatnio udaje nam się częściej i więcej, choć jest to również najczęściej moja inicjatywa i molestowanie chłopa bo ja zwierzę przyrodnicze- nożne, on samochodowe.
Jak zawsze jedno z ulubionych miejsc, jedno z tych w którym chciałoby się mieszkać i mnóstwo symptomów dojrzałego lata witającego się już z początkiem jesieni, napotkanych po drodze. Pięknie było, sporo drobnych atrakcji i wrażeń wzrokowych.
Pokażę te emocje, wrażenia, kolory w zdjęciach bo pisać dziś zbytnio mi się nie chce.
że też ktoś może tak mieszkać, mieć swoją własną drogę do domu, takie otoczenie- marzenie po prostu





Taffi i Franek zajadali się owocami dzikiej róży, trochę też sobie pokluli języki

pasiemy się na łąkach zielonych



ziajacze

z bukietem ziółek pachnących

lewitująca ze szczęścia bo wśród natury, która leczy wszystkie troski

odkryliśmy w naszym uroczysku zagubiony stawik

muchomory bijące po oczach czerwienią



chodzący rozsiewacz nasion a potem ile to się wyczesuje hoho

moje Asterix'y kłapouche
ktoś nie skosił dotąd żyta- czyżby zapomniało mu się:;) ?




rósł sobie na środku ścieżki



żurawie formujące się w klucze