poniedziałek, 30 czerwca 2008

Ze spiżarni babuni


Bardzo długi czas szukałam odpowiedniego mebelka czy to półeczki, na ścianę urządzonej już sporo wcześniej kuchni, mebelka na tyle małego i wąskiego by nie uczynić z tej małej gastronomicznej przestrzeni ciasnego korytarza pośród wiszących już na drugiej ścianie szafek.
Chciałam by było to coś klimatycznego, coś jakby z poprzedniej epoki, coś ozdobnego i funkcjonalnego zarazem, coś w czym mogłabym przechowywać kuchenne przetwory, słodkie powidła, specjały, pachnące herbaciane kompozycje. W tych wszystkich wymaganiach miało to być koniecznie coś co zgrało by się z kuchenną zabudową, z jej stylem, z wiszącym kurnikiem- czekającym z wytęsknieniem już od dawna na czyjeś bliskie towarzystwo na pustej przestrzeni ściany.
Niełatwo znaleźć mi było to szczególne coś, co wisząc przywoła taki klimat sielskości i dawnych, zamierzchłych epok gdy to nasze prababki kryły po kredensach, spiżarkach swoje kuchenne specjały.
I w końcu znalazłam ten niepozorny mebelek na allegro, w opisie z drewna dębu, o conajmniej 100 letniej historii, łączonego jeszcze w technice bezgwoździowanej, z kilkoma śladami po wypłoszonych już kornikach. Stan po za tym niemal idealny, cena niezwykle przystępna.


Miałam od razu rozległą wizję na te moją własną spiżarkę babuni. Dostrzegłam w tej półce potencjał.
Stanęły na nim wkrótce słoje i słoiczki z przetworami opatrzone koronkowymi serwetkami kupowanymi dosłownie za grosze w ciuchlandach. Mam ich cały zapas różne rozety i odcienie biele i ecru, dziergane przez czyjeś cierpliwe ręce. Niewiele trzeba by taki ozdobny słoik otworzyć wyjąć z niego ogórki czy grzybki a takie ciepłe wykończenie nadaje przetworom aurę zamierzchłości.



Znalazły tu na półeczce też miejsce herbaty w szklanych pojemnikach ozdobionych koronką i rafią, opatrzone napisami o brzmiących mile dla uszu nazwach Leśny duszek(przepyszna)czy Powiew wiosny etc.


Puszeczki kryjące ziarna aromatyzowanej kawy.



Poniżej na bardzo wąziutkiej półeczce rządkiem w małych pojemniczkach na klamrę przycupnęły słodkie przyprawy do parzenia herbat i kaw-pącz herbaciany, imbir, cynamon, goździki.


Tu dla zdrowotności rumowa nalewka, tam ziołowe mikstury na globusa zwanego dziś migreną czy problemy trawienne.




I koniecznie by uczynić ten mebelek babcinym bukiecik pachnącej ususzonej lawendy.





niedziela, 29 czerwca 2008

Jar Raduni

Piękny niedzielny dzień, wytyczyliśmy sobie zaplanowaną od dawna przez męża, ambitną trasę spacerową- Jarem Raduni. O niespodziance tej dowiedziałam się w ostatniej chwili i jako, że lubię ogromnie takie przyrodnicze niespodzianki, aż mi się serce uradowało. Choć tak nieodległe to miejsce, byłam tam jednak po raz pierwszy w życiu i już wiem, że będzie ono należało do naszych ukochanych miejsc.
Okolica taka jak lubimy, szczególnie zabierając nasze pałające rządzą dzikiego galopu i wygłupów psiska - oddalona od cywilizacji, odludna, dzika i kipiąca przyrodą- samo jej serce i dusza. Myślę, że takich miejsc jest pełno wokół nas, trzeba tylko chcieć je odnaleźć, czekają na nas cierpliwie od lat. No właśnie tylko nie zawsze my znajdujemy dla nich czas.

Było wspaniale, przemierzaliśmy niebieskim szklakiem przestrzeń 8 kilometrów tajemniczego, omszałego lasu-wijącą się pośród wiekowych drzew ścieżką w górę i w dół. Pod nami przepaściste zbocza, głęboko w dole jarem płynąca wartko Radunia, przerzucone przez rzekę wąskie chwiejące się mostki, po których przyznam się, szłam nieco z duszą na ramieniu z uwagi na nasz dobytek aparat, plecak, moją wrodzoną strachliwość i oczywiście jakby co dwa długoschnące kudłacze, które w sumie i tak musiały dla frajdy spaceru nieco się pomoczyć.

Ile w takim lesie może być powodów do zachwytu. Podziwiałam na głos wszystko i wciąż bo to nie był taki zwyczajny sobie las. Był niemal jak bajkowy świat te leśne polany rozświetlone słońcem pełne kwiecia i pylących traw.Szczególnie zaś ten staw leśny z sosnami przeglądającymi się w tafli wody, liliami wodnymi otulającymi pieszczotliwie pomost, na którym musiałam poleżeć koniecznie by poczuć, że tu naprawdę jestem, mam czas, że oto mogę stać się cała częścią tej tajemnej krainy.


Po tych wszystkich podnoszących endorfinę we krwi i chęć do życia doznaniach, zmęczonych nieco od marszu nogach, rękach brudnych od błota bo czasem wprost trzeba było na stromych, śliskich zboczach trzymać się wystających korzeni drzew by nie zjechać na pupie na sam dół, mieliśmy potem taki apetyt a jeszcze później z przejedzenia, z dotlenienia taką senność, że razem z kłapouchami odpłynęliśmy do krainy snów i wtedy choć tego nie pamiętam ale chyba powróciłam nad ten leśny staw.

sobota, 28 czerwca 2008

Pyszna i zdrowa sałatka warzywna



sałatka w pełnej krasie

A niech to! A takie miałam rozległe plany by zasiąść z miską tejże sałatki na uboczu i pogryzając chlebkiem jeść ją sobie przez weekend cały.
Nie, nie taka nie jestem. Żyjąc w społeczeństwie pouczona za młodu wiem, że trzeba się dzielić z bliźnim chcąc, nie chcąc;) pracą własnych rąk. Tego są skutki często nieodwracalne-taki urok ludzkiej bliskości- czubata zawartość miski znikła w ciągu niespełna godziny wyjedzona zażarcie przez jej pięciu smakoszy.
Sekret sałatki tkwi w doborze warzyw, kolorze i sosie. I nie potrzeba tu żadnego talentu. Co najwyżej poświęcenia 20 minut, na jej przygotowanie.

składniki sałatki

Potrzebujemy do niej średniej wielkości brokuł świeży i zielony, średniej wielkości kalafiora, 2 pomidory duże, lub 3 małe, wiązka szczypioru, 3 jajka ugotowane na twardo, kukurydzę konserwową moim skromnym zdaniem tylko Bonduelle- jest najsłodsza, majonez, śmietanę 12%.

Brokuł w całości wrzucamy na gotującą się wodę, trzymamy 1-2min- ma być zaledwie leciutko zmiękczona- wyjmujemy, to samo robimy z kalafiorem, ten trzymamy nieco dłużej gotując około 3 minut. Ma pozostać nadal twardawy. Po wystygnięciu brokuł i kalafior dzielimy na drobne kwiatostany, odrzucamy twardsze części. Jeśli ktoś chciałby dodać do sałatki dla zwiększenia jej ilości i te części ,należy gotować je odpowiednio dłużej.
Jajka gotujemy na twardo, kroimy w kosteczkę, to samo robimy z pomidorami, szczypior kroimy w pierścienie. Kukurydzę odlewamy z puszki.
Przygotowujemy sobie wszystkie składniki na talerzykach i według kolejności żeby się nie myliło, po garstce każdy składnik wsypujemy do miski aż wyczerpiemy wszystkie warzywa. Nie mieszamy ich na końcu ale w ten sposób by zachować ich świeżość i ładny wygląd warzyw.

jedna z warstw sałatki

W międzyczasie przygotowujemy sobie sos z całego dużego kubka śmietany i kilku łyżek majonezu tu do smaku ja lubię proporcję śmietana i ok.4 czubate łyżki majonezu. Mieszamy czy nawet miksujemy by lepiej rozrobić sos, polewamy nim sałatkę tak by wniknął w głębsze jej warstwy. Można też w połowie robienia sałatki polać połową sosu i po skończeniu resztą. Dekorujemy i w końcu po tym niewielkim wysiłku pracy jemy,co dość istotne nabierając porcję sałatki wgłąb(mimo, że nie jest typowo warstwowa).


przed polaniem sosem

jak sos dochodzi do dna




Poziomki


Ze spaceru po osiedlowej łączce, z moimi psiotnikami oczywiście, przyniosłam taki oto malutki, jadalny bukiecik.
Jak ja czekałam tego roku z utęsknieniem na poziomki- zrywane osobiście, prosto z łąki, nie jakieś tam kupcze; i wreszcie są, po obfitych deszczach dorodne, pachnące, wprost śliczne. Czy coś może mieć zapach ładniejszy niż one? I tak cudownie smakują, jako nieliczne z owoców nie powodują u mnie cienia kwaśnej miny. Tylko mam teraz zagwozdkę- wpatrywać się w nie dalej z lubością czy w końcu je zjeść?

piątek, 27 czerwca 2008

Tęsknota


W tych dniach szczególniej wiele myśli, uczuć i tęsknoty powraca... To już rok...

czwartek, 26 czerwca 2008

Namiastka ogrodu


Dotąd wydawało mi się, że jeśli chodzi o ten sezon ogrodniczy mój plan na kwitnący balkon został w pełni zrealizowany, tymbardziej, że niecałe 3 miesiące temu nic nie wskazywało na to by kiedykolwiek stał się on miejscem przyjemnym do wstępowania weń lub przesiadywania na nim. Był tam co tu kryć blokujący przejście prawdziwy komis meblowy a perspektywa bliskiego sąsiedztwa bloku na przeciw i robotników, którzy już od 6.00 siarczyście klęli, kazały nam na ten balkon nawet nie wchodzić.
Górę jednak wzięła potrzeba serca.Na oczach ciekawskich panów budowniczych wyczarowałam w nim dla nas maleńki ogród- pojawiły się piwonie, hortensje, pnące pelargonie, petunie, skalniaki, bakopy, komarzyce, winorośle, clematis, rdest Auberta a ponad to darowane od teściów: kana, mieczyki oraz z racji szybkiego przyrostu zieloności,przyjemnego zapachu i sałatek greckich -3 krzaczki pomidorków koktajlowych. Myślałam, że wobec tak wielkiej różnorodności i ilości zielska u chwastu, jak powiedziałby o moim ogrodzie mój niesentymentalny ukochany poczuję zrozumiały przesyt.


A gdzież tam a skąd.
Mimo, że co rano w pośpiechu przelewam w ten balkon cztery wielkie konewki wody, inaczej słońce spali je na pieprz, to w końcu balkon zachodni, widocznie było mi tego mało. Dziś w drodze do domu przechadzając się po podmiejskim parku wśród pięknych pachnących krzewów i różanych pergoli coś wstąpiło we mnie, coś mnie naszło czego konsekwencją był wybór nowych kwiatów i na balkonie spędziłam dziś pół wieczoru sadząc funkie, hortensję i jako zwieńczenie dzieła podpatrzoną u pewnej Oli drobną, białą różę wysokopienną. I jestem chyba już nasycona.....hmm za co jednak nie ręczę.

środa, 25 czerwca 2008

Jasminum


Przed chwilą wydałam okrzyk satysfakcji bo oto nareszcie po długich szperaniach po książkach i necie dowiedziałam się, jak nazywa się roślinka, którą od ponad trzech tygodni trzymam na parapecie, a która do dziś dnia była bezimienna i jak się okazuje z powodu nieznajomości jej nazwy i gatunku, źle pielęgnowana.
Nie tyle więc przez ciekawość co to za jedna ta ona, ale przez troskę co mogę jeszcze uczynić by czuła się u mnie lepiej, szukałam jej personaliów,o ile bowiem sama roślinka rosła w oczach wypuszczając nowe, wijące się pędy, o tyle jej kwiatowe pączki zasychały w oka mgnieniu zanim się rozwinęły opadając żałośnie na parapet jeden po drugim.

Ujrzałam ją w Castoramie przy okazji innych zakupów, rzucona gdzieś w gąszcz podobnych jej nienazwanych kwiatków stała zauraczając mnie swoim ukwieconym wianuszkiem, subtelnością secesyjnie wyginających się łodyżek oraz kształtem listków.
Jednak najbardziej szczególny okazał się już w domu jej zapach. Przyznam, że z jego powodu, na prośbę męża, który ma zmysł powonienia stworzony chyba do pracy przy tropieniu, pielgrzymowałam z nią po domu szukając jej coraz to innego miejsca bo jej piękny jednak zbyt intensywny aromat nie pozwalał po prostu wysiedzieć w pokoju.
Teraz już wiem, mój tajemniczy kwiatek nosi piękne imię Jasminum.
Silnie pachnące, białe kwiatki Jasminum polyanthum wykorzystuje się jak się okazuje w przemyśle kosmetycznym, do produkcji olejków eterycznych.
Roślina ta powinna stać w oświetlonym jednak nie nasłonecznionym miejscu, potrzebuje sporo podlewania, utrzymywania stałej wilgotności gleby i powietrza oraz zraszania listków a jako, że lubi przewiew można wynieść ją na balkon lub do ogrodu. Wobec tej wiedzy rozumem już, że warunki jakim ją poddałam okazały się niemal spartańskie. Zasłużyła od zaraz na poprawę swego losu.

wtorek, 24 czerwca 2008

Otwarte morze


Z racji ostatnio licznych atrakcji, któż bowiem inny jak nie spragnieni ciekawostek goście zmuszają człowieka, do eksploracji z nimi pobliskich a nawet nigdy dotąd nie uczęszczanych przestrzeni, wróciłam właśnie z eskapady nad otwarte morze, do Jastrzębiej Góry.
Ambitne, długie zejście na plażę po ostrej stromiźnie i późniejsze wejście przypominające wysiłkiem wtaczanie ciężkiego głazu pod górę z pewnością zapamiętam na długo. Takiego morza i takich fal dawno nie widziałam. Zresztą w Zatoce gdzie bywamy bo do morza mamy rzut beretem, wydaje się ono przy tym spokojne niczym baranek.
Wiatr- potężny wiatr, czynił kompletny zamęt w garderobie, fryzurze a podstępne fale czego się nie spodziewałam, stojąc z zadowoleniem na wielkim głazie, skąpały mi spodnie do kolan. Zamiast się złościć, żem taka mokra, że zimno, cieszyłam się jak dzieciak prowokując je potem po wielokroć. Przypadkiem utrwalono całe zdarzenie.






Parapet czy półka

Lubię przytulność w przestrzeni, skupianie wokół siebie przedmiotów(nie by je "mieć" ale właśnie by tworzyć ciepło), pamiątek przywołujących osoby, wspomnienia po nich, romantycznych akcentów, rzeczy, które cieszą oko.
W małym mieszkaniu gdzie górę nad wszystkim, w jakiś sposób musi wziąć myślenie funkcjonalne a więc przede wszystkim wysiłek mentalny i fizyczny nie lada w upakowaniu jakoś zgrabnie tego co się posiada- rzeczy nie tyle ozdobnych, co potrzebnych, niezbędnych- do szaf, szafisk, pakownych szafek, szuflad i komód, a przecież nie łudźmy się i tak część przedmiotów wołać będzie jeszcze o dach nad głową- mało zostaje tak naprawdę przestrzeni gdzie takie miłe dla oka i serca "przedmioty kompletnie bezużyteczne"- jak to mawia mój małżonek, można by wystawić, bez uszczerbku dla przestrzeni życia i aktywności codziennej w domu.
Takich gadżetów zawsze jest więcej niż miejsca, stąd też w domu mam sporo półek otwartych i tych, mocowanych na ścianach oraz tych zapożyczonych na przykład... od parapetu. Zdaję sobie sprawę, że czasem tego wszystkiego tam za dużo ale to trudne do przeskoczenia przestać być sentymentalną czy romantyczną.
Trzy moje parapety-jakimi dysponuję: ten w pokoju, gdzie z racji moich zamiłowań dotychczasowych panuje styl nazywany przeze mnie "że niby retro"





,w kuchni mającej zadatki na rustykalną, gdzie stworzyłam na parapecie wonne zaplecze zielne





oraz w pokoju pracy-gdzie funkcjonalność bierze wszelką górę nad resztą wyrafinowanego myślenia przestrzennego - to świat męża, który wystawić by chciał na widok publiczny wszystkie te dla kobiety upiorne sprzęty, i robi to notorycznie, żeby tylko je mieć pod samiuśką ręką. Roślinki także są tu w stanie wiecznego zagrożenia podlania im korzonków kwaskiem cytrynowym bynajmniej nie przeze mnie:) stąd sporo kwiatków nie wymagających słońca i wody. Uczynienie z tego pomieszczenia sielskiego gniazdka, jest dla mnie niemal tak trudne jak stanięcie na rzęsach. Tu mój dotychczasowy styl z racji ostatnich oszołomień i zachwytów przełamuje się w kierunku tradycyjnych wnętrz skandynawskich.




Jak to możliwe, myślę sobie czasem, że w tym mieszkaniu gdzie męskość walczy tak zajadle;) ideologicznie z kobiecością:) mimo wszystko, w przestrzeni panuje spójność, harmonia i lubi się wracać do tego domku? Niech pomyślę...hmmmm...... może to miłość?

niedziela, 22 czerwca 2008

Okienka


Nie przyszłoby mi do głowy, naprawdę, bo decyzja i to nie moja, lecz męża padła spontanicznie i została równie szybko wprowadzona w czyn, że 3 dni po tym jak tu sobie tak tęsknie roiłam w strugach deszczu za oknem, o uroczych miejscach - zachwycających swą prostotą i klimatem, że przyjdzie mi przy okazji niedzielnego zabawiania rodziny, wybrać się całą ferajną do skansenu we Wdzydzach Kiszewskich i poczuć się niczym żywcem przeniesiona w tamte stare, dobre czasy. Cztżby mężula czytał w myślach?
Piękny był leciwy młyn, sielskie otoczenia domostw, kościółek i wiejska szkoła, cudownie powiewały bieluśkie kaftany na wietrze, w towarzystwie dzbanków nałożonych na sztachety płotu, no i ten strach na wróble,taki artyzmu pełen oberwaniec - poezja po prostu.
Jednak najbardziej zachwyciło mnie piękno wiejskich okien i okiennic i biegałam po skansenie od domu do domu, od okna do okna, niemalże piszcząc ze szczęścia, że mogę tu być i tak sobie relaksująco i bez ograniczeń pstrykać i że motywy godne sfotografowania są wszędzie wokół.