niedziela, 29 czerwca 2008

Jar Raduni

Piękny niedzielny dzień, wytyczyliśmy sobie zaplanowaną od dawna przez męża, ambitną trasę spacerową- Jarem Raduni. O niespodziance tej dowiedziałam się w ostatniej chwili i jako, że lubię ogromnie takie przyrodnicze niespodzianki, aż mi się serce uradowało. Choć tak nieodległe to miejsce, byłam tam jednak po raz pierwszy w życiu i już wiem, że będzie ono należało do naszych ukochanych miejsc.
Okolica taka jak lubimy, szczególnie zabierając nasze pałające rządzą dzikiego galopu i wygłupów psiska - oddalona od cywilizacji, odludna, dzika i kipiąca przyrodą- samo jej serce i dusza. Myślę, że takich miejsc jest pełno wokół nas, trzeba tylko chcieć je odnaleźć, czekają na nas cierpliwie od lat. No właśnie tylko nie zawsze my znajdujemy dla nich czas.

Było wspaniale, przemierzaliśmy niebieskim szklakiem przestrzeń 8 kilometrów tajemniczego, omszałego lasu-wijącą się pośród wiekowych drzew ścieżką w górę i w dół. Pod nami przepaściste zbocza, głęboko w dole jarem płynąca wartko Radunia, przerzucone przez rzekę wąskie chwiejące się mostki, po których przyznam się, szłam nieco z duszą na ramieniu z uwagi na nasz dobytek aparat, plecak, moją wrodzoną strachliwość i oczywiście jakby co dwa długoschnące kudłacze, które w sumie i tak musiały dla frajdy spaceru nieco się pomoczyć.

Ile w takim lesie może być powodów do zachwytu. Podziwiałam na głos wszystko i wciąż bo to nie był taki zwyczajny sobie las. Był niemal jak bajkowy świat te leśne polany rozświetlone słońcem pełne kwiecia i pylących traw.Szczególnie zaś ten staw leśny z sosnami przeglądającymi się w tafli wody, liliami wodnymi otulającymi pieszczotliwie pomost, na którym musiałam poleżeć koniecznie by poczuć, że tu naprawdę jestem, mam czas, że oto mogę stać się cała częścią tej tajemnej krainy.


Po tych wszystkich podnoszących endorfinę we krwi i chęć do życia doznaniach, zmęczonych nieco od marszu nogach, rękach brudnych od błota bo czasem wprost trzeba było na stromych, śliskich zboczach trzymać się wystających korzeni drzew by nie zjechać na pupie na sam dół, mieliśmy potem taki apetyt a jeszcze później z przejedzenia, z dotlenienia taką senność, że razem z kłapouchami odpłynęliśmy do krainy snów i wtedy choć tego nie pamiętam ale chyba powróciłam nad ten leśny staw.

1 komentarz:

Ewa pisze...

oh jak pięknie!